Licealiści z II LO w Bieszczadach

Prognozy pogody nie były zachęcające. W Wetlinie, gdzie się udawaliśmy, miało padać. I to intensywnie. „Cóż, samo serce Bieszczad” – myśleliśmy – „tylko, co robić wtedy, gdy leje deszcz, leje tak, jak tylko w Bieszczadach lać potrafi?”.

Wyruszyliśmy w środę (8. czerwca). Pierwszy dłuższy postój był w Sanoku. Senne miasteczko, niegdyś centrum przemysłowe Podkarpacia, dzisiaj słynie głównie ze wspaniałego muzeum, w który można obejrzeć obrazy Zdzisława Beksińskiego. Jedyne takie miejsce na świecie, jedyny taki malarz… Płótna mistrza zrobiły na nas olbrzymie wrażenie. Wzbudziły niepokój i refleksję.

W Wetlinie jesteśmy ok. 16:00. Zakwaterowanie, szybki posiłek i już wędrujemy w kierunku Przełęczy Orłowicza. Pogoda wspaniała, świeci słońce. Ziemia sucha, widać, że od dawna nie padało. Na Przełęczy jesteśmy przed dwudziestą. Wspaniały zachód słońca, chłodny, przenikliwy wiatr. Sesja zdjęciowa. Fotki lądują na Facebooku, Instagramie, Snapchacie – tutaj jeszcze jest zasięg, cywilizacja się nie poddała. Część grupy wędruje dalej w kierunku Smereka, reszta wraca do Wetliny. Ci drudzy nie zobaczą monumentalnego zachodu słońca ze szczytu góry… Na Piotrowej Polanie, bo tam obozujemy, jesteśmy przed 22:00. Liżemy pierwsze rany, oklejamy bolące odciski, smarujemy zmęczone kolana. Niepokojąco patrzymy w niebo. Jest gwiaździste, piękne. Trawa mokra od rosy. „Będzie pogodnie” – myślimy…

Czwartek przywitał nas słonecznym porankiem. Jest ciepło, bezwietrznie. Bardziej doświadczeni sugerują zmianę pogody. Jedziemy do Wołosatego. Stamtąd, po dwugodzinnym marszu, docieramy na Przełęcz Bukowską. Wreszcie jakieś widoki. Z nostalgią patrzymy na ukraińską część Bieszczad, dzikich, niedostępnych, takich, jakie po polskiej stronie były jeszcze pięćdziesiąt lat temu. Dzielimy grupę. Mniejsza wraca do Wołosatego (to ich dopadnie burza, choć jeszcze o tym nie wiedzą, myślą, że unikną deszczu, schodząc do doliny), większa, z pewnym niepokojem, rusza dalej trasą: Rozsypaniec – Halicz – Tarnica. Im uda się dotrzeć suchą stopą na najwyższy szczyt Bieszczad. Po drodze widzą padający „niżej” deszcz…

Tarnica. Zdjęcia. Radość, że daliśmy radę. Chcemy natychmiast poinformować o tym naszych znajomych. Niestety tutaj nie ma zasięgu. Góry pokonują Internet.

Piątek. Niebo mocno zachmurzone. Możliwe burze. Nie możemy zabrać ze sobą telefonów, zostawiamy je więc w autokarze. Idziemy w stronę Chatki Puchatka. To chyba najsłynniejsze miejsce w tej części Bieszczad. Słuchamy o pierwszym gospodarzu schroniska – Lutku Pińczuku. Wyobraźnia zaczyna pracować… Może to efekt pozostawionych na dole smartphonów. Szkoda tylko, że dzisiaj nie zrobimy tak wielu zdjęć, mamy tylko jeden aparat i niewiele miejsca na karcie pamięci. Ostrożnie wybieramy więc ujęcia. Dalej wędrujemy Połoniną Wetlińską w kierunku Przełęczy Orłowicza. Wokół kłębią się chmury, ale nam znowu udaje się uniknąć deszczu. Wracamy bezpiecznie do Wetliny. Jesteśmy już bardzo zmęczeni. Otarcia od ciężkich traperów są głębokie. Nogi bolą coraz bardziej. Zaczynamy rozumieć, że wyprawa w góry to nie to samo co spacer po galerii handlowej.

Sobota. Dzisiaj wędrujemy po Połoninie Caryńskiej. Weszliśmy na nią z Brzegów Górnych. Wysłuchaliśmy historii o pacyfikacji tej wsi w ramach akcji „Wisła”. Widzimy fundamenty zniszczonej cerkwi i pozostałości po cmentarzu. Próbujemy odczytywać napisy. Z pomocą przychodzą nam opiekunowie: „Tut spocziwajutsja…” Znowu zaczyna pracować wyobraźnia. Wprawdzie dzisiaj telefony leżą bezpiecznie w plecakach, ale nie chce nam się po nie sięgać. Mordercze podejście na szczyt Połoniny i całą grupą wędrujemy aż do Ustrzyk Górnych. Jest chłodno, ale nie pada. Gdzie są te legendarne deszcze? A może po prostu bieszczadzcy bogowie oszczędzają ceprów? Ustrzyki Górne bez gwaru turystycznego wyglądają jakoś dziwnie. Aż trudno uwierzyć, że to najważniejsze miejsce w krajobrazie bieszczadzkich szlaków turystycznych.

W niedzielę znowu zaświeciło słońce. Po kilku godzinach podróży docieramy do Przemyśla. To ważny punkt na trasie naszej wycieczki. Słuchamy o historii tego miasta. Potem mamy czas na posiłek i spróbowanie najlepszych lodów na świecie. Przed piętnastą ruszamy do Lubartowa. Jedziemy bardzo szybko, bez żadnych przystanków. Kierowca spieszy się na mecz. Przecież dzisiaj Polska gra z Irlandią Północną. Tylko nas to jakoś dziwnie mało obchodzi. My już przecież wygraliśmy. Góry pomogły nam pokonać najtrudniejszego przeciwnika… własną słabość.

bieszczady W wycieczce uczestniczyli i spisali tę relację uczniowie II LO z klas: I G, I D, II C, II D wraz z opiekunami p. Adamem Sabatem i p. Rafałem Wrotkowskim.