Janusz Kobyłka wrócił z rajdu dla Bianki
Rajd rowerem dookoła Polski dla Bianki Dzięcioł zakończony. Janusz Kobyłka wrócił 11 sierpnia do Lubartowa po przejechaniu ponad 3500 kilometrów. Przed ratuszem powitali go członkowie Klubu Aktywnych Art – Fit.
O trudach podróży i pomocy dla Bianki rozmawiamy z Januszem Kobyłką
Pomysł rajdu charytatywnego zrodził się z potrzeby serca?
Na początku myślałem o potrzebie ruchu. Potem była to chęć realizacji pasji, czyli jazdy rowerem. Jednak doszedłem do wniosku, że trud podróży będzie łatwiej znieść, gdy rajd będzie miał ważny cel. Tym celem stała się pomoc dla Bianki Dzięcioł, która wymaga kosztownej operacji. Poruszyła mnie historia tej dziewczynki. Jak zobaczyłem Biankę, to od razu wiedziałem, że nie ma takiej siły, żebym nie pojechał. Pomyślałem, że choćbym miał pchać rower w górach, to pojadę. Bo to taka wspaniała dziewczynka, taki „słodziak”. Powiedziałem sobie w duchu, że zrobię to dla niej. I tak pojechałem dookoła Polskę i zachęcałem spotkanych ludzi do wpłat dla Bianki.
Jak przebiegała podróż?
Rajd rozpoczął się wyjazdem do Włodawy. Tam 30 czerwca trafiłem na festyn z okazji dni miasta. Zostałem zaproszony na scenę, gdzie zaprezentowałem miasto Lubartów i opowiedziałem o Biance. A tak ogólnie to codziennie musiałem zaplanować trasę. Choć nie zawsze wiedziałem, gdzie dojadę. Na trasie składającej się z tylu kilometrów mogły być burze, rzeka wylać, czy mogłem trafić na uszkodzony most. Zawsze taka niepewność była. Dziennie pokonywałem około 100 km. Zdarzały się dni, że nawet 170.
Wybierałem takie trasy wytyczone, żeby nie jechać turystycznymi, ale trzymać się skupisk ludzkich, wiosek, aby się móc zatrzymać np co 10 km. Tłumaczyć ludziom, dlaczego jadę, rozdawać ulotki. O zwiedzaniu nie było mowy, robiłem tylko trochę zdjęć przy trasie. Takie zatrzymanie zajmowało dziennie około 2,5 godz. i wtedy spotkanym ludziom opowiadałem o celu podróży. Wiadomo, że cel był, aby jak najwięcej funduszy zebrać na leczenie Bianki. Pamiętam, że za Kostrzynem jechałem w wielkim deszczu przez 50 km, nic nie widziałem. Natomiast koło Augustowa zgubiłem drogę. Była też sytuacja, że pchałem rower po piachu przez 10 km, a był okropny upał. Trasa w górach była trudna, jadąc pod wiatr. Dlatego skróciłem podróż z 3700 km do 3520 i zamiast 45 dni, rajd trwał 43.
A czy były chwile zwątpienia na trasie?
Były takie chwile. Miałem czasem sam do siebie pretensje, że źle dzień zorganizowałem, że trasa była ciężka. Na otwartych przestrzeniach wiał wiatr i deszcz zacinał po twarzy. Kaptur na głowie nie pomagał. Skupiłem się na tym, że pomału, jednak jadę. To mi dawało takiego „kopa napędowego”. Każdy ludzki dobry gest dawał mi motywację, żeby dalej jechać. I wszystko wracało do normy.
Jakich ludzi Pan spotkał podczas podróży?
Zawsze trafiałem na gościnnych ludzi i chętnie mnie przyjmowali. To coś niesamowitego, czego nie da się opisać w kilku słowach. Polacy są naprawdę życzliwi. Na trasie miałem 10 darmowych noclegów, do tego z wyżywieniem. Chętnie mnie gospodarze częstowali, jak wiedzieli, że jadę w takim szczytnym celu. Niektórzy nie mogli uwierzyć, że jadę sam, wchodzili na stronę internetową i czytali sobie informacje o rajdzie. Nie miałem przykrych sytuacji ze strony ludzi. Rozpoznawali mnie dzięki wpisom na facebooku. Byli tacy, którzy zatrzymywali samochody, żeby sobie ze mną zdjęcie zrobić.Co mnie wzruszyło, to był mężczyzna na wózku inwalidzkim, który sam chciał pomóc Biance. Uparł się, a jego mama powiedziała, że on taki jest. Jak wesprze Biankę, to sam odczuje spokój duchowy. Takie sytuacje odejmują mowę i człowiek nie wie, co powiedzieć. Zrobiliśmy sobie wspólnie zdjęcie na pamiątkę. Czasem chciałem odpocząć, ale wiele osób chciało rozmawiać, więc opowiadałem o akcji pomocy dla naszej małej Bianki.
Właśnie, czy chętnie ludzie chcieli pomagać Biance?
Rozdałem ponad 500 ulotek. Miałem gotowe blankiety do wpłaty, gdzie wpisywało się imię, nazwisko i sumę. Ludzie podchodzili i pytali, czy mogą wpłacić. Jeździłem z niektórymi do sklepu, gdzie był też punkt pocztowy i wtedy wpłacali pieniądze dla Bianki. Ludzie przyjmowali ulotki i niejednokrotnie obiecywali, że jak wrócą z urlopu, to wpłacą pieniądze na konto Bianki. Najważniejsze, że interesowali się losem chorej dziewczynki. Były przypadki, że ludzie chcieli mi dać pieniądze. Mówiłem, że nie mogę ich przyjąć i prosiłem o wpłaty na konto fundacji „Słoneczko”, której podopieczną jest Bianka Dzięcioł.
Jakie wrażenia ma Pan po zakończeniu rajdu?
Wróciłem z rajdu zadowolony. I na pewno jest satysfakcja. Choć była taka niepewność, czy dojadę, jednak wszystko się udało. Wrażenia są niesamowite. Cieszę się, że udało mi się przejechać trasę dla Bianki. Jestem duchowo podbudowany i szczęśliwy, że spotkałem tylu ludzi, którzy zechcieli pomagać.
rozmawiała: Sylwia Nowokuńska
foto: Art – Fit