Justyna Wereszczyńska: „Dla takich chwil warto żyć”

Stowarzyszenie Pomocy Dzieciom „Niech się serce obudzi” im. Jana Pawła II od blisko dwóch dekad działa na rzecz najmłodszych mieszkańców Lubartowa i okolic, niosąc wsparcie tam, gdzie jest ono najbardziej potrzebne. Jego prezesem od samego początku jest Justyna Wereszczyńska, nauczycielka ze Szkoły Podstawowej nr 4. Z ogromnym zaangażowaniem i sercem prowadzi ona organizację, aktualnie obejmującą opieką blisko 150 dzieci z różnymi dysfunkcjami i chorobami, w tym nieuleczalnymi. Dzięki pracy zespołu Stowarzyszenia dzieci mogą liczyć na pomoc – od organizacji terapii, przez zakup sprzętu rehabilitacyjnego, po letnie turnusy.
– Często myślę sobie, że rodzice zdrowych dzieci inaczej rozumieją słowo „sukces”. Dla nich to piątki na świadectwie, osiągnięcia szkolne i pozaszkolne. Dla rodziców naszych dzieciaków to umiejętność zawiązania butów, względna samodzielność, czasem pokonanie kilku schodów. To jest ogromna różnica – mówi w rozmowie z nami Justyna Wereszczyńska.

Stowarzyszenie działa w naszym mieście od prawie 20 lat. Jak zmieniała się jego działalność na przestrzeni tych lat?
Kiedy zakładaliśmy Stowarzyszenie, nie mieliśmy pojęcia, jak wiele dzieci potrzebuje pomocy. Celowaliśmy w około 50 osób, ale szybko okazało się, że jest ich znacznie więcej. Początkowo myśleliśmy tylko o pomocy okazjonalnej, bo tak wyobrażaliśmy sobie potrzeby dzieci z niepełnosprawnością. Z czasem okazało się, że wszystko zależy od sytuacji i musimy być elastyczni. Był moment, że prowadziliśmy świetlicę, organizowaliśmy półkolonie. Potem zauważyliśmy, że od strony dydaktycznej dzieci są zaopiekowane i znacznie lepiej będzie, jeśli skupimy się na rozwiązywaniu problemów dotyczących niepełnosprawności.
Co było impulsem do założenia stowarzyszenia?
Impulsem była sytuacja mojej uczennicy, która chorowała na cukrzycę. Każdego dnia musiała przyjmować cztery zastrzyki, z których ostatni wypadał około północy. Oznaczało to, że ktoś z domowników musiał czuwać każdej nocy. Nie mogliśmy pokonać tej choroby, ale postanowiliśmy zawalczyć o komfort psychiczny dziecka i rodziców. Z tego powstała akcja ”Cud dla Agaty”. I ten cud rzeczywiście nastąpił. W wyniku zupełnie szalonej akcji zebraliśmy tyle pieniędzy, że kupiliśmy nową pompę insulinową, świetnej firmy o świetnych parametrach. Z czterech zastrzyków na dobę zrobiło się jedno wkłucie co pięć dni. To diametralna zmiana. Powodzenie akcji dało nam do myślenia i pchnęło do działania.
Ile obecnie dzieci objętych jest Waszą opieką? Proszę o nich krótko opowiedzieć…Z jakimi problemami się zmagają?
Na dziś to 134 osoby, nie tylko z miasta, bo wsparciem obejmujemy cały powiat. Co do jednostek chorobowych, to przekrój jest ogromny: autyzm, Zespół Downa, mukowiscydoza, upośledzenie, padaczka, mózgowe porażenie dziecięce, niedosłuch, wodogłowie, artrogrypoza… naprawdę długo można wymieniać. Na naszej stronie www.superserce.pl jest zakładka „Oto jest życie”, gdzie opisaliśmy niektóre z przypadków.
Jaką formę pomocy oferujecie?
Forma pomocy jest zawsze dostosowana do potrzeb dziecka. Co do zasady – nie dajemy pieniędzy. Refundujemy zakup leków, sprzęt rehabilitacyjny, dofinansowujemy turnusy rehabilitacyjne, operacje, zajęcia specjalistyczne. Organizujemy turnusy hipoterapeutyczne, które cieszą się ogromnym powodzeniem. Zarząd spotyka się raz w miesiącu i opiniuje wpływające podania z prośbą o pomoc.
Jakie emocje towarzyszą Pani w pracy z dziećmi, które zmagają się z tak trudnymi sytuacjami zdrowotnymi?
Najlepiej byłoby emocje zostawić gdzieś z boku, ale tak się nie da. Wszyscy mamy wbudowaną wrażliwość. Spotkania z rodzicami i ich dziećmi są ogromną lekcją pokory. Ktoś przychodzi z problemem, opowiada o sytuacji swojego dziecka i w trakcie rozmowy okazuje się, że potrzebuje czegoś zupełnie innego niż myślał na początku. Nie zostawiamy ich, jeśli przychodzą po pomoc. Ale wiemy, że w bardzo wielu sytuacjach choroba pozostanie z nimi na zawsze. To jest trudne.
Prowadzi Pani Stowarzyszenie od samego początku. Co daje Pani największą satysfakcję w tej pracy?
Prowadzę Stowarzyszenie, bo tak wyszło, ale jestem pewna, że ktokolwiek z zarządu bądź członków stanąłby na moim miejscu, poradziłby sobie równie dobrze, jeśli nie lepiej. To jest spora grupa pozytywnie zakręconych ludzi, którym chce się więcej niż innym. Wszyscy działają na rzecz dzieci, nie mając z tego tytułu żadnej gratyfikacji finansowej. Czy to oznacza, że nic nie mamy w zamian? Oczywiście, że mamy i to całkiem dużo. Spotykamy się z autentycznymi wyznaniami miłości („Kocham cię jak zapiekankę”), zyskujemy wiedzę z dziedziny kulinariów („Gofry są najlepszym przyjacielem człowieka”), znajdujemy wiernych przyjaciół („Zabierzesz mnie do domu?”). Takie teksty można mnożyć, wszystkie są autentyczne. Satysfakcja to takie słowo, przy którym człowiek mówi: udało się. Pamiętam, jak wysłaliśmy naszego podopiecznego do kliniki w Bydgoszczy. Choć prawie nikt nie dawał mu większych szans na przeżycie, nie mówiąc już o powrocie do zdrowia, my finansowaliśmy jego pobyt. Tam go wybudzili, walczyli o niego, a my tutaj stawaliśmy na głowie, żeby mu pomóc. Potem po kilku miesiącach ten chłopiec przyjechał do mnie z tatą. Stanął w bramce przed domem i utykając, pokonywał drogę do schodów. Sam. O kulach. „Poryczałam się” wtedy jak dziecko. Dla takich chwil warto żyć.
Jakie są największe wyzwania, z którymi Stowarzyszenie musi się mierzyć na co dzień?
Największe wyzwania to najtrudniejsze sytuacje… jest takich wiele… najtrudniej jest wtedy, kiedy trafia pod naszą opiekę dziecko z nowotworem. Rozmowy z rodzicami są często dramatyczne. Oni szukają każdej możliwości, by ocalić dziecko, choć pod skórą czują, że ta walka nie zakończy się zwycięstwem. W pamięci mam wiele spotkań z takimi rodzicami i wiele gniewu, który musiałam przyjąć. Na świat, na życie, na wszystko. Oni na kogoś muszą ten gniew wyrzucić, bo to jest krzyk bezradnej rozpaczy i to też trzeba zrozumieć. Dać im swój czas i uwagę. Im i ich dzieciom, które także chcą z kimś porozmawiać o tym, że odchodzą. A potem, kiedy odejdą, wysłuchać rodziców, którzy muszą o tym opowiedzieć, bo to im pomaga. Często myślę sobie, że rodzice zdrowych dzieci inaczej rozumieją słowo „sukces”. Dla nich to piątki na świadectwie, osiągnięcia szkolne i pozaszkolne. Dla rodziców naszych dzieciaków to umiejętność zawiązania butów, względna samodzielność, czasem pokonanie kilku schodów. To jest ogromna różnica.
Przed nami coroczny Charytatywny Bal Walentynkowy, z którego zebrane środki pomogą w leczeniu i rehabilitacji lubartowianki Weroniki Węgrzyn. Jakie atrakcje pojawią się w tym roku?
Co roku bal był okazją, by wesprzeć podopiecznych Stowarzyszenia. W tym roku po raz pierwszy impreza ma charakter dedykowany. Zbieramy środki na pomoc Weronice Węgrzyn. To wrażliwa i utalentowana plastycznie dziewczynka. Dziecko znajduje się obecnie w klinice wybudzeń „Budzik” w Warszawie . Bardzo chcemy zawalczyć o jej zdrowie i liczymy na wsparcie dobrych ludzi. Co możemy im zaoferować? Oprócz naszej ogromnej wdzięczności – świetną zabawę podczas balu, doskonałe menu na najwyższym poziomie, doborowe towarzystwo. Będzie także kilka nieoczywistych niespodzianek, ale niech to pozostanie tajemnicą.
Rozmawiała: Katarzyna Wójcik








