Od kilkudziesięciu lat pomaga wyjść z nałogu

-…Po miesiącu spotkałem go na ulicy. Był trzeźwy, przy jednej i drugiej nodze dzieciak,” lepiły” się do niego. Nie pamiętam jak doszedłem wtedy do swojego domu. Ja chyba frunąłem. Gdyby nie uszy, to naokoło głowy miałbym uśmiech. I to jest dla mnie największa nagroda – opowiada Roman Kędzior. Współzałożyciel Klubu Abstynenta „Nadzieja” od ponad 30 lat pomaga osobom uzależnionym od alkoholu i ich rodzinom. Charytatywnie i z zaangażowaniem bierze czynny udział w różnego rodzaju wydarzeniach i działaniach Klubu, swoją postawą przyczynił się do wielu wyzdrowień. Za wieloletnią działalność społeczną został wyróżniony Nagrodą Burmistrza Miasta Lubartów.

Ile lat związany jest Pan z Klubem Abstynenta „Nadzieja”? Pamięta Pan te początki ?

W klubie jestem od samego początku. Uczestniczyłem w jego tworzeniu. Czasami odnoszę wrażenie, że to wszystko graniczyło z cudem. W 1991 roku przebywałem na oddziale uzależnień, który istniał jeszcze w Lubartowie. Pewnego dnia wspólnota Kościoła Zielonoświątkowego zaprosiła kilku pacjentów na wyjazd do Wisły. Pojechało nas czterech na kilka dni. Pod koniec wypadu podczas ostatniej wycieczki stanąłem na moście i w pewnym momencie zapytałem rozpaczliwie – „Co dalej robić?”. Po powrocie emerytowana pielęgniarka pani Stasia Stachyra powiedziała, że ma dla mnie propozycję. Myślałem, że coś znowu narozrabiałem. Przecież to u mnie normalne (śmiech). Ale nie… Wręczyła mi dwie listy i poinformowała, że będziemy robić grupę i od tego się zaczęło. Na pierwszym spotkaniu organizacyjnym z miasta było pięć osób, z oddziału uzależnień 2-3 osoby. Potem spotkaliśmy się z chłopakami z Klubu Abstynenta z Lublina. Wytłumaczyli nam, na czym to polega. 7 września 1991 roku odbyło się spotkanie założycielskie stowarzyszenia. Przez parę lat w organizacji grupy dużo pomagała mi pani Stasia Stachyra i pacjent ze Świdnika. Użyczono nam pomieszczenie na oddziale, gdzie zorganizowaliśmy dwa pierwsze mitingi, a następnie działaliśmy w budynku naprzeciwko Kościoła Kapucynów. Później naszą działalnością zainteresowały się władze miasta, przez co mogliśmy przenieść siedzibę do budynku na ulicy Powstańców Warszawy.

Czyli wykonał Pan kawał dobrej roboty, budując fundament pod dalszą działalność klubu…

Pracowałem praktycznie od świtu do nocy. Przez pierwsze 2 lata przychodziły tylko 2,3 osoby. Wykonując to, czułem się bezpieczny, wiedziałem, co mam robić. Później wyjechałem na szkolenie. Poznałem tam kolegę, który wspierał mnie i nauczył, żeby robić swoje i cierpliwie czekać. Powolutku, dzień za dniem. Po zmianie siedziby w ciągu miesiąca przybyło do naszego klubu 20 osób.

Minęło tyle lat, a Pan nadal aktywnie działa na rzecz stowarzyszenia, niosąc pomoc w uzależnieniu…

Znajomi często śmieją się ze mnie, że mam sto pomysłów na minutę. Mam bujną wyobraźnię, umiem kombinować. Czasami zdarzały się sytuacje, że w ciągu godziny potrafiłem zorganizować wyjazd pod namiot na dwa dni. Załatwiłem namioty harcerskie, samochód i pojechaliśmy całymi rodzinami, w sumie ponad 20 osób nad jezioro. W początkach działalności robiłem wszystko na zasadzie prób i błędów.

Jak namówić osobę uzależnioną, aby zdecydowała się przyjść do takiego miejsca jak klub abstynenta? To jest chyba najtrudniejsze, biorąc pod uwagę fakt, że osoba uzależniona często wypiera swój problem.

W większości przypadków ważne jest wyczucie momentu. To po przepiciu alkoholik szuka pomocy, boli go całe ciało. Jest wystraszony, ma wyrzuty sumienia, że zawiódł, naoszukiwał. Kiedyś potrafiłem sam wypić skrzynkę wina. Raz psycholog zapytała mnie, skąd u mnie takie ilości. Odpowiedziałem jej, że jak ma się takie wyrzuty sumienia nie do zniesienia, to trzeba zapić. Teraz wiem, że oprócz dobrych chwil są w życiu i problemy, z którymi należy się zmierzyć.

Jak zapisać się do Waszego klubu? Jak wygląda krok po kroku ta pomoc?

Każdy może się zapisać w każdej chwili. Zazwyczaj na początku jest rozmowa. Jeśli ta osoba powie, że ma dość takiego życia – wyrzutów sumienia, bólów głowy, czy utraty rodziny to już jest 50 procent sukcesu. Kieruję ją do psychologa lub na grupę. Najważniejsze, że nie zostaje sama z problemem. Tu nie chodzi o silną wolę, alkoholik po pewnym okresie picia ma to „wypłukane”. Trzeba uczyć się wszystkiego na nowo jak ten przedszkolak – odpowiedzialności, zasad. Przestrzegam każdą rodzinę, aby nie cieszyła się od razu z efektów, bo łatwo o potknięcie. Mówię, aby dali mu szansę i nie wpadali w zachwyt, tylko podchodzili na chłodno, na spokojnie. Przekonuję, aby przyprowadzili go, jeśli wyczuwają, że ta osoba chce się napić. Alkoholik nie widzi, że popełnia te same błędy, co kiedyś za czasów picia. Wystarczy kontakt z chłopakami z klubu, wspólne rozmowy, żarty. Czasami on zobaczy te same „gęby” i już inaczej zaczyna myśleć.

Wie Pani którą chwilę muszę zapamiętać do końca życia – moje ostatnie picie. Zawsze z tyłu jest to, co nawyprawiałem w ostatnim moim piciu.

Alkoholizm to choroba emocji…

Nie tylko… To choroba ciała, umysłu i duszy. Od początku dążyłem, aby w klubie zająć się tym wszystkim. Dla ciała organizujemy wyjazdy, imprezy, pikniki. Dla umysłu są spotkania z psychologiem, terapeutą. A dla ducha mitingi, podczas których realizuje się12 kroków, które są święte. Pierwszy to przyznanie się, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholu. To jest podstawa. Następny – uwierzyliśmy, że siła wyższa może przywrócić nam zdrowie i postanowiliśmy powierzyć nasze życie opiece Boga, jakkolwiek go pojmujemy.

Potem obrachunek moralny, przyznanie się do swoich błędów oraz starania się, aby naprawiać je oraz zadośćuczynienie. Ostatni krok to nieść posłanie innym alkoholikom. Ja przez pierwsze dwa lata popełniałem błąd, bo zrobiłem pierwszy krok i od razu chciałem pomagać innym. A to nie działa…

„Nadzieja” niesie pomoc nie tylko osobom uzależnionym. Przy Waszym klubie działa Al – Anon, czyli grupa wsparcia dla współuzależnionych. Dlaczego to jest też ważne?

Na takiej grupie osoby te przede wszystkim oduczają się pomagania, aby nie pił. Zajmują się swoimi problemami, przestają czuć się odpowiedzialne za jego picie, trzeźwienie. Ważne, aby osoby te i ich dzieci nie były tym obciążone, nie obwiniały się.

Od prawie 30 lat odbiera Pan telefony zaufania w Punkcie Informacyjnym….

Tak, przez tyle lat zyskałem już doświadczenie. Dzwonią często, gdy są pijani i mają odwagę, bo rodzina ich namówiła. Ale też tacy, którzy są w procesie zdrowienia i mają kryzys. Mieliśmy raz taką alarmową sytuację, że przez dwie doby wspieraliśmy na bieżąco. Staramy się działać wtedy szybko, od razu kierujemy na grupę. Gdy się żegnamy, to mówimy – „Już wiesz co robić, w razie czego zadzwoń”. W klubie każdy stara się sobie pomagać, nikt nie odmówi, bo wie jak sam zaczynał.

Pomaganie wymaga ogromnej empatii i wrażliwości zwłaszcza, że Pana wsparcie jest ciągłe. Skąd Pan czerpie tą siłę?

Przez pierwsze trzy lata popełniałem ten błąd, że wszystko brałem do siebie, przez co o mało nie wróciłem do picia. Musiałem pójść na oddział „na nawroty.” Na szczęście trafiłem tam na dobrego psychologa. Uświadomił mnie, że w tym pomaganiu trzeba stanąć z boku. Teraz ja wychodzę z tego pomieszczenia i łatwo zapominam, trzymam dystans.

Podczas imprez organizowanych przez „Nadzieję” czuć siłę wspólnoty. Dlaczego integracja osób z podobnymi problemami jest tak ważna dla procesu zdrowienia?

Jak powiem osobie niepijącej, że po „trzydniówce” picia bolały mnie aż włosy, to nie zrozumie. Aby pomóc, trzeba najlepiej rozmawiać z osobą, która przechodziła podobne sytuacje. Ważne jest to zrozumienie, my się przez to praktycznie przyciągamy.

Pomaganie innym traktuje Pan jako misję, ewentualnie odkupienie wcześniejszych win?

Nie… To forma podziękowania tym, którzy kiedyś mi pomogli, przekazanie pałeczki, nic nadzwyczajnego. A że u mnie ta pomoc trwa już tyle lat, widocznie mam jeszcze trochę energii.

Jakie znaczenie ma dla Pana otrzymana Nagroda Burmistrza Miasta Lubartów?

Miłe to jest, ale ja jestem od czarnej roboty… Opowiem taką historię. Przez pół roku nie mogłem dać sobie rady z osobą, która nadużywała alkoholu. Patrzyłem na tą młodą, ciężarną żonę z dwójką dzieci. Pytała mnie ze łzami w oczach, co robić, by pomóc mężowi. Przychodził na grupę, do psychologa. Potem skierowałem go na leczenie do Lublina na Abramowicką. Po miesiącu czasu pewnego dnia spotkałem go na ulicy. On trzeźwy, przy jednej i drugiej nodze dzieciak,” lepiły” się do niego.

Nie pamiętam jak doszedłem wtedy do swojego domu. Ja chyba frunąłem. Gdyby nie uszy, to naokoło głowy miałbym uśmiech. I to jest dla mnie największa nagroda.

Rozmawiała: Katarzyna Wójcik